Andrzej Kalicki
Droga do Gdańska:
Wilno (ul. Konarskiego) ->Kapliczniki-> Wilno (ul. Moniuszki)-> Łódź (ul. Piotrkowska)->
Konstancin (Warszawa) -> Warszawa (ul. Skierniewicka)-> Dzierżążno->Gdańsk
Wywiad przeprowadzony przez:
wnuka p. Andrzeja Kalickiego - Michała Kalickiego 16.01.2010
foto.: Łukasz Fox
Pan Andrzej wspomina swoje wczesne dzieciństwo. Lata spędzone na przedmieściach Wilna, szczęśliwe, ale także ciężkie bo przypadające na okres II Wojny Światowej, oraz okupacji rosyjskiej i niemieckiej. Opowiada również okolicznościach wyjazdu do Polski, opisując ze szczegółami samą podróż. Na koniec mówi o pierwszych latach spędzonych w Polsce, najpierw w Łodzi dokąd pierwotnie przyjechał, a potem w Warszawie i Gdańsku, gdzie mieszka do dzisiaj.
Fragmenty wywiadu:
"Moi rodzice przyjechali do Wilna jak to się dawniej mówiło, za pracą. Poznali się na studiach bibliotekarskich w Warszawie. Moja mama pochodziła z Żytomierza na Kresach Wschodnich, tata zaś ze Skarżyska Kamiennej w zaborze pruskim. W Wilnie pracowali w bibliotece im. Zana, mama pracowała także w kolonii osadników wojskowych w sierocińcu. Tutaj rodzice się pobrali i tutaj przyszła na świat czwórka ich dzieci...nas. Najstarszy brat Tadeusz, potem siostra Biruta, potem ja Andrzej i na końcu, już podczas wojny, najmłodszy brat, Maciej. Rodzice mieli stałą pracę i to była bardzo ważna sprawa, nie mieli żadnego stałego lokum, tylko mieli taki zwyczaj, że wynajmowali mieszkanie na okres zimy do lata, natomiast w lecie całe wakacje spędzali gdzieś w okolicach Wilna na urlopie. Wracali do innego miejsca, do nowo wynajętego mieszkania, i tak co roku. Ja pamiętam nasze mieszkanie na ulicy Konarskiego w dzielnicy, która nazywała się Zakręt, to było nasze ostatnie mieszkanie przed bardziej takimi tragicznymi zdarzeniami związanymi z wojną. To była taka dzielnica zupełnie na granicach miasta, gdyż ulica biegła wzdłuż lasu, po obu stronach były drewniane domki, natomiast podwórko z drugiej strony kończyło się płotem z furtką do lasu. Ten las opadał bardzo stromo w dół w dolinę Viliji, był miejscem naszych zabaw, naszych spacerów, jeżdżenia na sankach i praktycznie to jest pierwsze miejsce, które pamiętam jako stały punkt zamieszkania, dlatego że on był wykorzystywany właśnie w okresie wojny. Przed wojną była ta fluktuacja z miejsca na miejsce, natomiast od wybuchu wojny już rodzice mieszkali tylko i wyłącznie w tym miejscu. "
"Co sprawiło takie większe wrażenie na mnie wtedy, kiedy byłem całkiem mały to jak wracamy z mamą z lasu, a ja rywalizuję z moim młodszym bratem o to, kto z nas pierwszy otworzy mamie furtkę z lasu na podwórko."
"Inne zdarzenie, przychodzi z sąsiedztwa lekarka, pani doktor Maria Lipińska, która się opiekowała nie tylko nami, ale wszystkimi dziećmi z okolicy, żeby zrobić zastrzyk starszemu bratu. No dla nas wtedy był bardzo dorosły i był takim przykładem, wzorem i mieliśmy do niego duży szacunek. Niestety wpadł w panikę przed tą strzykawką i zaczął uciekać, chować się pod łóżko (śmiech), to była bardzo hałaśliwa scena i niestety musiał ulec."
"Inne zdarzenie wracamy ze starszym bratem z miasta, miasto było niedaleko, bo Wilno było takie nieduże, mama wysłała nas po masło. Taką kuleczkę masła przynieśliśmy zawiniętą w jakiś taki gałganek, ale wiem, że strasznie nas intrygowało to masło i brat nie wytrzymał, już przed samą furtką rozwinął to masło, wsadził palec, oblizał no i mnie też pozwolił wsadzić palec i zasmakowałem tak. Oczywiście w tej chwili my nie rozumiemy jak myśmy odbierali tego typu zdarzenia, wtedy panował potworny głód, który właściwie prześladował nas nie tylko podczas wojny, ale i po wojnie jeszcze długo. Wiele lat później dopiero, jak zacząłem pracę zawodową na statkach, to ze zdumieniem zauważyłem, że właściwie tutaj można się wreszcie najeść, można nie być głodnym, to było moje odkrycie, ale już jako dorosłego człowieka. Głód był codziennym zjawiskiem i właściwie temu nikt się nie dziwił. W Wilnie śniadanka to były takie bardzo specyficzne, każdy dostawał taki mały spodeczek szklany, napełniony tranem, do tego tranu były wrzucone drobno pokrojone czosnek i cebula. To się na tych grządeczkach chowało, rodzice to uprawiali, no i jakieś drobne kawałeczki chleba moczyło się w tym i tak przetrwaliśmy wojnę nie popadając w gruźlicę. To jest bardzo ważna sprawa, mnóstwo dzieci, zresztą nie tylko dzieci chorowało na gruźlicę i umierało. "
"Co jeszcze pamiętam z tych zdarzeń żywieniowych?... została zbombardowana cukrownia, no i tata wygrzebał z tego pogorzeliska karmel, spalony cukier. Pamiętam ten cudowny smak, każdy dostał po kawałeczku czegoś takiego i cmokaliśmy to, to było wydzielane jako coś szczególnego, jakiś przysmak."
"W związku z tą sytuacją rodzice zdecydowali, zresztą nie tylko rodzice, tak samo wielu sąsiadów z tej ulicy, że opuścimy miasto. We wschodniej części Wilna już były walki frontowe, Niemcy ustępowali Rosjanom, więc poszliśmy na zachód. Gdzieś ok. 10 km od Wilna, w wiosce o nazwie Kapliczniki gospodarze pozwolili nam zatrzymać się w stodole."
"Sąsiedzi nasi przyszli razem ze swoim psem, ale po kilku dniach ten pies zniknął, no to dla nas dzieci to była ogromna strata no, bo to był taki nasz kolega, to był jakiś taki czarny wielki wilczur. Do Wilna zaczęliśmy wracać w dwóch grupach i mama mówiła, że ten powrót był tak niebezpieczny, że rozdzielili dzieciaki między siebie. Ojciec szedł z dwójką i matka też, innymi drogami, dlatego, że ta sytuacja pofrontowa była tragiczna dla ludności miejscowej, były wszędzie mordy, napady, rozmaite rzeczy się działy. W czasie wojny to może normalne, ale dla ludzi bardzo niebezpieczne. Z mamą szła oprócz dzieci jeszcze Niunia, to była taka pani, która była naszą piastunką, ona była sierotą, niewiele młodszą od moich rodziców. Najpierw przebywała w sierocińcu, w jakiejś tam kolonii osadników wojskowych, ale już była pełnoletnia, więc rodzice ją przygarnęli do domu i ona się nami opiekowała, była traktowana jako członek rodziny. Ona przeżyła koszmar podczas Rewolucji Bolszewickiej. Jej rodzina pochodziła z jakiegoś takiego znanego rodu polskiego z Kresów Wschodnich i na jej oczach jej młodszego brata całą rodzinę zamordowano, zaczynając od rodziców. To był temat, na który nigdy nie chciała nam nic opowiedzieć. Wróciliśmy do Wilna cała rodzina się zebrała razem, a tam zdziwiliśmy się, że przy tym pogorzelisku naszego domu siedzi ten pies, który wcześniej uciekł. On prawdopodobnie wiedziony swoim psim instynktem zrozumiał, że coś tam się dzieje niedobrego no i pobiegł zobaczyć. Rodzice byli pozbawieni wszelkich środków do życia, niczego nie mięli, bo zabrali z sobą na krótką nieobecność tylko to, co najbardziej potrzebne w lecie. "
"Na ten transport ostatni mama pojechała jakimś samochodem, na którym było kilkanaście jakiś skrzyń, oczywiście to nie były nasze skrzynie, ale to były skrzynie rozmaitych znajomych i przyjaciół, którzy już częściowo wyjechali. Część rodzin wyjechała, część jeszcze została. Problem był taki, że jak przyjechaliśmy na tą stację kolejową to wszystkie wagony już były nabite do granic możliwości i co mama podchodziła do jakiegoś wagonu to w ogóle nikt nie chciał gadać, żeby jeszcze jakaś rodzina – 6 osób (matka, czworo dzieci i jeszcze osoba towarzysząca), a oprócz tego cała masa tych skrzyń. To była naprawdę ciężka sprawa. Te paki to się po różnych wagonach poutykało po jednej sztuce natomiast z jednego wagonu zaczęła wołać mamę jakaś dawna jej wychowanka z sierocińca. Taka uradowana, że widzi mamę zaraz zrobiła porządek w tym krzyczącym tłumie i wciągnęła mamę i nas do tego wagonu (śmiech)."
"Jakiejś nocy dojechaliśmy do dużej stacji, okazało się, że jesteśmy w Łodzi. Tutaj trochę osób z naszego wagonu od razu wysiadło, a my siedzimy, bo nie wiemy dokładnie, dokąd mamy jechać. Nie było sygnału od taty gdzie mamy wysiąść, wiedzieliśmy tylko, że tata nas odbierze, no, ale gdzie to zobaczymy. W pewnym momencie słyszę wołającego tatę idącego wzdłuż tego pociągu i wołającego: „Czy tu są Kaliccy?”. Coraz bliżej i bliżej wreszcie otwieramy drzwi i wrzeszczymy – tu jesteśmy i widzę jest tata."
"Potem mieszkaliśmy pod Warszawą w Konstancinie na ulicy Oborskiej 3. To była przepiękna willa, taki właściwie pałacyk biały pomiędzy drzewami sosny. Niedaleko od nas już kończyła się ta ulica i to był też koniec miejscowości. Ja to pamiętam jako arcydzieło, jako dziecko odbierałem to otoczenie i pałacyk jako coś pięknego. Pamiętam też, że na tych drzewach było dużo sów. Sowy to dla mnie było nowe doświadczenie, chyba pierwszy raz zobaczyłem takie ptaki, wielkie, wspaniałe i to z bliska, z werandy tego budynku było widać jak one siedzą na górnych gałęziach."
"Dawniej wszyscy ludzie częściej śpiewali, a szczególnie Ci ludzie z Kresów Wschodnich, bo tam śpiew był taką cząstką życia codziennego. Jak ktoś miał dobry humor to stawał na ulicy i śpiewał na cały regulator i zaraz znalazło się kilku, którzy chcieli mu wtórować, ktoś tam na jakieś harmoszce czy bajanie zaczynał dogrywać, ktoś zaczynał sobie tańczyć. To wszystko było na ulicach zjawiskiem normalnym i nikogo to nie dziwiło, taka była mentalność i miejscowa kultura."
Przeczytaj całość: