Maria Świeżyńska - Sikora
Miejsce zamieszkania w Wilnie: ul. Świętojakubska 16
Wywiad przeprowadziły:
Alicja Belgrau
Aleksandra Falba
Bożena Kisiel
Droga do Gdańska: Wilno -> Warszawa -> Kobylepole –> Rakoniewice –> Wolsztyn(1948) –> Poznań (studia) –> Gdańsk (1961)
Fragmenty wywiadu:
"Właściwie pierwsze moje wspomnienia, to są jak miałam 4 lata i babcia mnie do tego swojego majątku zabrała. Tam ja zobaczyłam wieś, zobaczyłam konie, krowy i wszystko co się z wsią łączy. Nawet jeździłam na koniku, co bardzo sobie mile wspominam – chyba jedyny raz w życiu wtedy. Ale to już była wojna, ta babcia wzięła nas do siebie z bratem, po tym jak urodziła się siostra. Po prostu żeby odciążyć rodziców. W majątku przez kilka miesięcy byliśmy, jak wróciliśmy do Wilna to już była siostrzyczka mała. Potem pamiętam bombardowania Wilna, pamiętam jak z całą rodziną w nocy biegliśmy do piwnicy. Potem, jak był front, to rodzice na jakiś czas wynajęli u jakiegoś chłopa mieszkanie. Mieli nadzieję, że może front ominie bardziej wieś, że może bezpieczniej będzie. Tato pracował w szpitalu w Wilnie, a potem Viliją przepływał do nas, bo ta wioska graniczyła z rzeką. Jednak NKWD chodziło, mężczyzn zbierało. Dzieciaki i my wiedzieliśmy że idą i szukają mężczyzn, zaraz ruszała poczta pantoflowa. Mężczyźni mieli wykopany schron, zakamuflowany i uciekali, albo łódką na drugi koniec rzeki. Czasem jak nie zdążyli uciec, to pod werandę gospodarz się chował i myśmy przeżywali straszliwe napięcie. Oni przychodzili: „gdzie chaziain , gdzie chaziain”, na to gospodyni „Ooo Niemcy…już dawno…”itd. A on tam pod werandą siedział i modlił się żeby go nie znaleziono. Nawet raz pamiętam jak nie zdążył się schować, w naszym pokoju, gdzie była taka skrytka i w ostatnim momencie schował się w chlewiku. Jak oni się pytają gdzie gospodarz, to myśmy mieli wszyscy też przećwiczone. Dla nas to była frajda, bo człowiek jakiś cyrk musiał odgrywać, jakąś rolę swoją. No i tak widziałam po kolei rewizja i wszystkie pokoje otwierali. W końcu ten składzik, gdzie siedział ten gospodarz, przychodzą i pytają „A tam szto?”, a ta gospodyni, taka ładna, hoża kobieta śmieje się ... i on machnął ręką i nie wszedł tam. Jak potem wyszli to te drzwi otworzyła z haczyka gospodyni, zobaczyłam wielkiego człowieka, mężczyznę klęczącego, płaczącego i modlącego się. To nieraz kwestia życia i śmierci była."
"Także ja mam wspomnienia z Wilna tego typu. Wilno zapłakane, kobiety pod Ostrą Bramą płaczące, modlące się. Brak żywności, kto był odważniejszy, to szedł gdzieś tam na wieś. Nie zawsze wracał, bo różne bandy grasowały. Wujek jeden mój poszedł po żywność dla całej rodziny i nie wrócił, potem jego zwłoki gdzieś tam znaleziono."
"Kiedy nadszedł ten lipiec ’45 rok, to wszyscy już się mniej więcej zdeklarowali, jakim transportem pojadą. To był jakiś uniwersytecki transport, starali się dobierać tak ze znajomymi, bo to jeden wagon na 20 osób był. Rodziny jakieś zaprzyjaźnione, bo to niewiadomo jak długo, w nieznane trzeba było jechać. Długie miesiące przed tym pamiętam jak pakowali się. Nie wolno było mebli, jakiś przyrządów, maszyn do szycia. Rodzice jakoś w pościel tą maszynę zawinęli, była to maszyna Zingera – co w każdym domu prawie…(śmiech). Z mebli to ojciec brał stół i dyktą zawijał te nogi, tak żeby było, że to jest skrzynia. Pozwolili wziąć książki, jako że zawód lekarza wymaga literatury i podręczników."
"Mianowicie przejeżdżaliśmy przez Warszawę – wymarłe miasto, gdzie ani jednego żywego ducha i ani jednego całego domu, jedno morze ruin. Stanęliśmy na schodkach tego wagonu, oczywiście to były wagony bydlęce i wszyscy zamarli. Tylko Warszawa…Warszawa…człowiek się uczył, że to stolica Polski, a tu morze, morze ruin i dosłownie nikogo. Jedno wielkie gruzowisko – to do dzisiaj widzę. Ktoś tam zapłakał, nie można było obojętnie na to patrzeć, bo to…symbol naszego narodu. Tak to wyglądało…do dziś pamiętam (łamiącym głosem)."
"Wsadzono nas do takiej „węglarki”, dosyć płaskiego wagonu, bez dachu, gdzie te ściany były czarne od tego węgla. Wszystkie nasze rzeczy powsadzali i ruszyliśmy. Na szczęście był lipiec i było bardzo ciepło. Cały czas myślałam, co będzie, jak deszcz zacznie padać. Oczywiście rodzice tak jak mogli, porobili jakieś prycze, żebyśmy wszyscy mogli się wyspać tej nocy. Tak leżeliśmy, a nad nami gołe niebo i gwiazdy…cały czas myślałam co to będzie jak zacznie padać (śmiech). Jeszcze ta siostra mała – Anulka też była i babcia, jak nas tu zmoczy wszystkich, to jak my się tu… na szczęście Pan Bóg czuwał."
"...jak ja skończyłam studia przyjechałam do Gdańska. I tu się zaczyna moje życie w Gdańsku – był to rok 1961. To już jak widzicie jest lat ponad 50... Tutaj poczułam swoje miejsce. "
:Mnie zatrudniono, ponieważ nie było żadnych wolnych etatów, ale na tym etapie trzeba było poradnię przeciwalkoholową dla stoczniowców zorganizować. Ja, młody lekarz, z alkoholem nie miałam nic do czynienia, ale kierownik tej przychodni stwierdził, że ½ etatu będę miała na alkohol, a ½ żebym robiła specjalizację medycyna przemysłowa. Najpierw poszłam do Wojewódzkiej Przychodni Zdrowia Psychicznego – do śp. doktora Szajka, który prowadził tam poradnię przeciwalkoholową. On mnie uczył jak się z alkoholikami postępuje, wtedy brało się Anticol. Anticol w połączeniu z alkoholem dawał straszne objawy nietolerancji, wymioty, bóle, jak objawy abstynencji po narkotykach. Jak ktoś popróbował tego to przestawał już pić alkohol – takie było założenie. Potem się okazało, że to było trucie ludzi. Dużo się tam nauczyłam. "
– A czy było coś co szczególnie żal było pani zostawić, gdy była pani dzieckiem?
"Oj to był straszny dramat. Ja może już opowiadałam na którymś z zebrań. Ja już miałam 7 lat i właściwie całe moje życie w Wilnie to był dom, to była ta babcia ukochana. Druga babcia też przyjechała, bo z majątku została wyrzucona kolbą w plecy. Tylko jedną walizeczkę wyniosła i przyjechała do nas, do Wilna. "
"Jak wyjeżdżaliśmy z Wilna to babcia została i był dramat rozstania, to raz. Dwa, ze wszystkimi z kim dotychczas byłam…dzieci znajomych. Słyszałam jak wszyscy przychodzili do rodziców: „Dokąd wy jedziecie? – A dokąd wy?” Wszyscy płakali. Niszczenie tego całego świata, który miałam dotychczas, te wszystkie meble, wszystko szło na sprzedaż. Tata pisał zapałkami ogłoszenia, na słupach rozwieszał, żeby chociaż trochę mieć na ten wyjazd pieniędzy. Łapówki brali w transporcie – transport nie jedzie, bo trzeba posmarować. Wszyscy się składali i maszyniście dawali. Dla mnie to była taka atmosfera nabrzmiewała nawet podświadomie. Wszystkie meble były sprzedane, babcia już się z nami żegnała, dała mi obrazek święty i zdjęcie dziadka…żegnaliśmy się jakbyśmy się w ogóle już nie mieli zobaczyć. Jak byliśmy w tych Rakoniewicach, to listy od babci pół roku nieraz szły. Nie było kontaktu, nie było niczego. Jak te wszystkie meble zostały wyniesione, miały podjechać samochody ciężarowe, czy nawet wozy – już nie pamiętam, ja się schowałam za tymi meblami. Stało tam krzesło takie miękkie, ja się wtuliłam w to krzesło i jak ja zaczęłam płakać i szlochać, to ja do dzisiaj ten szloch w sobie czuję. Nikt mnie nie widział, ale to było coś strasznego. Potem jak z innymi rozmawiałam, to nie znalazłam takiego odczucia, jakie miałam ja. "
"Dlatego jak ja potem, po 50–ciu latach przyjechałam tam i zobaczyłam ten dom, to ja chodziłam jak na skrzydłach. Ja byłam z koleżanką na szczęście tam ktoś był, wpuścił mnie do środka. Koleżanka płakała, właściciel stał jak wryty, a ja chodziłam tylko: „to ja znam”, „to ja znam”. Ten sam parkiet, ten sam sufit, to było coś mojego, co zamarło na te ileś lat. To jest przeżycie i to już w środku w człowieku do śmierci będzie."
Przeczytaj całość: