Wywiad przeprowadziła:
Aleksandra Pietkiewicz
Wacława Stoppa
Teresa Kisłowska, wraz z mężem, przyjechała do Gdańska pod koniec lat 50. Opowiada o całym swoim życiu, o latach młodości na Litwie, o transporcie z Litwy do Polski. Opowiada o swoich pierwszych krokach w Gdańsku oraz o swojej późniejszej pracy i życiu na polskich ziemiach. Wspomina wielu ludzi, którzy jej pomogli, na początku, zaraz po przyjeździe do Gdańska.
Fragmenty wywiadu:
"...Ta córka jej poszła, ale ruskie partyzanci podeszli już blisko. Nasz dom był właśnie wybudowany, nowy, to oni karabiny na ten dom i zaczęli strzelać. Trafili akurat tego litewskiego żołnierza i tu mu trafili. Nasze chłopcy pobiegli na ten most, jego ponieśli, zatrzymali pociąg. To było 28 kilometrów do Wilna. Dowieźli go jeszcze żywego, ale on zmarł. Potem strasznie mścili się ci Litwini na tych miejscowych ludziach i na tej miejscowej młodzieży. My to ciężko przeżyliśmy."
"W drodze do Lidy, to jest sto kilometrów od Wilna, płakaliśmy. Mąż, ja i ciotka. Płakaliśmy, nie mogliśmy mówić, a potem mówiliśmy: No to cóż… Jakoś sobie poradzimy. Jak już dojechaliśmy, to płakaliśmy i narzekaliśmy, że nas wyrzucają, a musimy jeszcze jechać, że tak ciężko. Kiedy dojechaliśmy już na polskie tereny i zobaczyliśmy piękne zasiane pola, krowy swoje to mówimy: O! chyba tu nie zginiemy."
Za czym Pani najbardziej tęskniła?
- Jak przyjechałam? Za wszystkim, za grobami. Jeszcze ojciec żył jak wyjechałam, ale mama już nie żyła. Brat jeden nie żył i ciotki już tam były, które umarły. Za miejscowością, tak jak sobie przypominam tęsknię i za tym Wilnem.
"...najgorzej działo się jak przyszła ta komuna. Ani nie nająć, ani samemu zrobić wszystkiego. Oddać należało. Nakładali bardzo wielkie podatki. Tak dużo… Jak mama jeszcze żyła, mama słabego zdrowia była, zawsze powtarzała: Dzieci, oddajmy to wszystko, żeby nas tylko nie ruszali. A my jakoś i z kartoflami przeżyjemy. Było bardzo ciężko! To wszystko trzeba było oddać. Oni strasznie wielkie podatki nakładali. Jak zaczęli robić te kołchozy to było jeszcze gorzej. Wszystko kazali zawieźć. To niby, że ja dobrowolnie to oddaję. Sprzęt, konia, stodołę, oborę… To, to wszystko trzeba było oddać do państwa. Tylko dawali sześćdziesiąt setek ziemi, koło domu, czy tam kawałeczek gdzieś w polu, to ja na tym mogłam gospodarzyć."
"Był taki polski przewodniczący kołchozu. On był komunistą, ale był taki uczciwy. Jak sam nie miał to, jadł kartofle z barszczem, ale nie brał. Potem przyszedł, jeszcze drugi miejscowy. Później przyszedł Ukrainiec. Sympatyczny, ale sprowadził się, bo tam było duże gospodarstwo moich kuzynów. Maił żonę i dwóch synów. To ten dom zagospodarowali.. Było ładne lato. Kołchoz już wtedy miał kupiony ciężarowy, dwutonowy samochód. Jak żonie był potrzebny, to on dał jej ten samochód i ona pojechała w lecie do Wilna. W Wilnie rodzina była. Przyszła kobietka taka, Pani Żemejcisowa, stara, on stary, chory powiedziała: Panie Singerej, ja potrzebuje drzewa. Odpowiedział: Nie mam. Zapytała: Niech mi pan da konie. A on, że wszystkie konie zajęte, nie ma koni: przyjdziesz jutro. Mnie aż serce ściskało. Myślę sobie: Ty licho! To twoja żona mogła jechać samochodem, a ta kobietka nie może wziąć tego konia? Przecież tych koni dużo tam było. I to mnie tak zraziło, że ja już nie mogłam na nich patrzeć. I te zebrania takie ciągle. To taka była propaganda, że tu będzie tak dobrze, a to tylko komunizm jest najlepszy. Siedzą i gadają głupoty jak to teraz nasi.(śmiech). Takie było życie i to nas tak jakoś podbudowało."
"A jaka Warszawa była! To w Warszawie jak my staliśmy na dworcu, to ja byłam przerażona. Same gruzy. Tam gdzie ja wyszłam trochę pochodzić, gdzie ten wagon stał to same gruzy były. Gdańsk tak samo. Jeszcze tu nad Motławą to gruzy, a gruzy były jeszcze. Tam było wszystko nieuporządkowane. Wszystko to budowało się jeszcze na naszych oczach."
"Tylko polskość została. Ta którą wpojono nam jako dzieciom. To jest bardzo ważne, jednak patriotyzm dla tej młodzieży trzeba wpajać. Ja pamiętam trzydziesty piąty albo trzydziesty szósty rok. Pamiętam, w piątej klasie, chyba, my mieliśmy szkołę taką sześcioklasową, na jedenastego listopada poszliśmy pod gminę, do tych małych Solecznik. Jak krzyczeliśmy to zaczynały się trochę te rozruchy niemieckie. A my krzyczałyśmy: Nie oddamy ani guzika od munduru dla Niemców. To jak dziś pamiętam. Taki był patriotyzm w polskich szkołach."
Przeczytaj całość: